wtorek, 30 października 2012

Magiczny dotyk

W poprzednim artykule mówiliśmy o terapeutycznych zdolnościach zwierząt. By nie pozostać im dłużnymi za tę wspaniałą pracę powinniśmy chyba wspomnieć co my, ludzie możemy zrobić dla nich, by pomóc im obniżyć stres, uporać się z lękiem czy wspomóc ich rekonwalescencję.

W tej dziedzinie nie trudno znaleźć wiele metod pomocy, jakimi są szkolenia, trening czy też odpowiednie metody wychowawcze, wszystko to brzmi jednak oschle i rygorystycznie w porównaniu z masażem.
Specjalistką w tej dziedzinie jest Linda Tellington-Jones, miłośniczka zwierząt i zarazem twórca zdobywającego coraz większe uznanie na całym świecie TTouchu (The Tellington Touch), czyli masażu terapeutycznego nie tylko dla zwierząt!
Cała przygoda zaczęła się podczas pracy Lindy przy treningu koni sportowych. W trakcie badań nad ogólną sprawnością jej podopiecznych, ich tempa rozwoju, czynników wpływających na ich kondycję, jak i na proces leczenia po doznaniu kontuzji dokonano interesującego odkrycia. Pobudzanie komórek w konkretny sposób znacząco zwiększało treningowe efekty, a nawet przyspieszało rehabilitację. Tak Linda zaczęła badać wpływ różnych dotyków i bodźców na kondycję i samopoczucie jej podopiecznych.
Tak właśnie powstał TTouch, czyli metoda masażu oparta na kolistych ruchach wykonywanych palcami, lub całą dłonią by wydobyć z komórek ich siłę życiową, poprawić reakcję na bodźce, rozluźnić czy zwiększyć zdolność do regeneracji.
Z czasem metoda ta, oparta na kilku podstawowych ruchach, i różnym stopniu nacisku (każde zwierzę, a również i człowiek ma inny próg czucia, do którego powinien być dobrany stopień wywieranego nacisku) zaczęła się rozwijać obejmując już nie tylko konie, ale i psy, koty czy inne większe zwierzęta. Okazało się, że nawet kilkunasto minutowe sesje są w stanie zdecydowanie zmniejszyć lęk pacjentów, znacząco rozluźnić i poprawić koncentrację.
U psów bojących się burzy, czy nadpobudliwych, u kotów nie lubiących dotyku, u zwierząt nerwowych i przejawiających agresję, zaobserwowano magiczną wręcz przemianę. Co więcej, metoda ta ma również zastosowanie przy oswajaniu pupili z podstawowymi zabiegami higienicznymi jak obcinanie pazurów, czyszczenie uszu, czy choćby mycie zębów.
Równie dobre skutki odniosła w przypadku psich pokazów, czy konkursów agility.
Co więcej metoda ta, jest równie dobrze odbierana u ludzi! Odpowiedni opanowany TTouch sprawi przyjemność każdemu, a już na pewno przyniesie ukojenie spiętemu ciągłym życiem w stresie ciału.

Jak wykonać TTouch?
Wyobraź sobie tarczę zegara. Na lekko ugiętych palcach przyłóż dłoń do masowanego ciała, kciuka użyj jako podpory. Opuszkami palców wykonuj ruch po obwodzie tarczy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jedno okrążenie powinno wynosić pełną godzinę i kwadrans, a nacisk, jaki wywierasz powinien być dostosowany do progu czuciowego masowanego.
Skala nacisku zaczyna się od nacisku o sile jeden – który najprościej można opisać jako dotyk jaki wykonasz na zamkniętej powiece. Trzy będzie przy największym nacisku, jaki możesz wywołać na powiece bez uczucia bólu, czy dyskomfortu. Następny, o sile sześć jest trzy razy mocniejszy, ten możesz przećwiczyć na swoim przedramieniu, dziewięć będzie znów trzy razy mocniejszy.
Można go używać na każdej części ciała, pamiętając, że każdy okrąg jest sam w sobie kompletny. Można zmieniać naciski w zależności od miejsca, w którym pracujemy. Można używać różnych dotyków, tekstur (np. dłonią w wełnianej rękawicy lub pędzlem z naturalnego włosia) oraz metod ściśle przylegających do siebie okręgów, lub też rozproszonych w względnym nieładzie.
Taki masaż nie tylko wspaniale rozluźni zwierzę, sprawi mu ogromną przyjemność, ale i też niesamowicie pogłębi więź z właścicielem. A jeśli chodzi o próby na ludziach… Cóż, jestem zdania, że domorosły masażysta od tego powinien zacząć. Zwierzęta na pewno docenią odrobinę doświadczenia i wyczucia.


Poniżej zamieszczam link do kanału Youtube Lindy i jednego z jej filmów, który pozwoli Wam bardziej zrozumieć istotę TTouch'u!
https://www.youtube.com/watch?v=lkb_K0xvmZI

czwartek, 18 października 2012

Zwierzęta, które leczą.

Nie od dziś wiemy, że obecność zwierząt może mieć zbawienny wpływ na nasze samopoczucie. Jednak za tym kryje się coś więcej. Niezwykłe, magiczne wręcz właściwości, które mogą leczyć!

Hipoterapia – terapia przy pomocy koni.

Zastosowanie koni jest przeogromne. W przypadku dzieci mających problem z chodzeniem trójpłaszczyznowy ruch konia stymuluje miednicę pacjenta do wykonywania ruchów takich, jak przy wykonywaniu kroków. U dzieci z przykurczami lewo, lub prawostronnymi, przy jeździe po obwodzie koła siła odśrodkowa jest w stanie rozciągnąć mięśnie. Podobnie jest w przypadku podwyższonego lub obniżonego napięcia mięśniowego – tutaj koń działa jak złoty środek, obniżając lub zwiększając napięcie mięśni. Podobnie wygląda to w przypadku dzieci z autyzmem, lub nadwrażliwością. Ciepło i dotyk końskiego futra potrafią rozluźnić lub nawet skłonić autystę do nawiązania kontaktu z otoczeniem, a w przypadku dzieci nadwrażliwych dać przyjemny bodziec. Ponad to świetnie rozwija zmysł równowagi, a ćwiczenia na końskim grzbiecie są nie tylko świetną zabawą, ale i doskonale wpływają na rozwój fizyczny pacjenta.


Dogoterapia – ostatnio coraz popularniejsza metoda pracy pacjentów z psami. Tutaj również pole do popisu jest olbrzymie. Psy uczą pacjentów delikatności, obniżają stres i napięcie, skłaniają do spontanicznej aktywności ruchowej. Mogą pomagać w nauce poprzez naśladownictwo, lub też wspomagać np. naukę czytania! Zajęcia z psimi terapeutami są również świetną podstawą do nauki higieny, wypełniania obowiązków oraz opieki nad zwierzęciem czy nawet okazywania emocji i uczuć.

Delfinoterapia - nowatorska forma rehabilitacji z udziałem delfinów, przeznaczona jest ona dla osób cierpiących na choroby neurologiczne, a także schorzenia fizyczne.
Polega ona na zabawach pacjenta z delfinem pod okiem terapeuty, często wykonując określone ćwiczenia ruchowe. Pacjent wykazuje odprężenie i całkowicie skupia się na wykonywanych czynnościach, co pozytywnie wpływa na efekty rehabilitacji. Delfin podczas integracji z chorym wyczuwa obecność zmian chorobowych w organizmie pacjenta. Wysyła w to miejsce wiązki ultradźwięków, a te wnikają do zaatakowanych przez chorobę komórek, które ulegają regeneracji, więc w ten sposób powoli, lecz systematycznie poprawia się ogólny stan pacjenta oraz eliminuje niektóre objawy chorób.

Felinoterapia – obecnie jedna z najrzadziej spotykanych form terapii.

Ze względu na wrażliwą naturę kota niezwykle ciężko jest znaleźć zwierzę nadające się do tej formy leczenia. Koty mają zbawienny wpływ podwyższone napięcie mięśniowe jak i stres. Mogą również być doskonałym bodźcem do nauki higieny własnej oraz zwierzęcia, jak i wypełniania obowiązków. Mogą też być narzędziem motywacyjnym do wykonywania ćwiczeń rehabilitacyjnych.

Zwierzęta uczestniczące w terapii też muszą być wyjątkowe. Konie nie mogą być płochliwe, muszą cierpliwie znosić czasem niedelikatne zabiegi dzieci, ale też muszą mieć odpowiednią budowę ciała, taką by ich chód był równy i miał odpowiednie tępo. To samo tyczy się psów, które powinny być odpowiednio wyszkolone, a nie wszystkie są zdolne pojąć wszystkie zasady, i nie wszystkie są zdolne wybaczać błędy nieświadomych pacjentów. Najtrudniej jest znaleźć kociego terapeutę. Taki superkot musi być równie cierpliwy, co odważny. Koty źle znoszą zmiany otoczenia, a terapia zwykle odbywa się w domu pacjenta lub w specjalnych przychodniach. Są też zwykle mniej cierpliwe i gorzej reagują na niedelikatne obchodzenie się, czy choćby głośniejsze dźwięki. Mimo to, kiedy już znajdzie się taki koci lekarz jego pomoc jest doprawdy nieoceniona.

To tylko bardzo ogólne informacje dotyczące terapii z udziałem zwierząt. Metodyka oraz działanie czworonogów na poszczególne dolegliwości jest tematem rzeką i trudno by było opisać je w jednym miejscu jednak, jeśli jesteście zainteresowani tym jak to dokładniej wygląda proszę o informację. Chętnie odpowiem na pytania lub stworzę obszerniejsze artykuły o poszczególnych terapiach. ;)





czwartek, 11 października 2012

Spacer z psem - oczywistość?

Wraz z pojawieniem się na rynku szerokiej gamy produktów dla psów, producenci by prześcignąć siebie nawzajem wymyślają coraz to ciekawsze akcesoria. Mają one ułatwiać życie, ubarwić opiekę nad pupilem, czy też służyć naszej rozrywce. Niepokoi mnie jednak ostatni napływ dziwnej mody, budzącej przekonanie, że pies wcale nie potrzebuje spaceru.



Pierwszym sygnałem było pojawienie się mat treningowych. Jest to prostokątna pielucha, którą można rozłożyć bezpośrednio na podłodze, lub też na specjalnej podstawce i skropić dostępnymi w zoologach kropelkami zapachowymi mającymi zachęcić psiaka do załatwiania się w tym właśnie miejscu. Ma to na celu uratowanie naszych dywanów, czy parkietów przed zgubnym działaniem moczu, ułatwić naukę siusiania szczeniakom, jak i odciążyć właścicieli starszych, schorowanych zwierzaków, które nie są w stanie samodzielnie wyjść na dwór.

Uznałabym to za doskonały pomysł (sama pamiętam jeszcze uczenie szczeniaka by w razie ,,wpadki’’ załatwiał swoją powinność na gazecie, co nie było zbyt poręczne), gdyby nie nadużywanie tego typu produktów z powodu czystego lenistwa.
Rosnąca moda na przyuczanie torebkowych piesków załatwiania się w kocich kuwetach pociągnęła za sobą pojawienie się na rynku gamy kuwet i żwirków specjalnie przystosowanych dla psiaków. W reklamówkach piszą, że to do nauki szczeniąt, lub na wypadek gdyby warunki pogodowe uniemożliwiały normalny spacer, jednak dobrze wiemy jak to się najpewniej skończy. Właściciel mając taką kuwetę szybko straci motywację do wychodzenia na zewnątrz (dywany i drewniane podłogi są już przecież bezpieczne), a biedny zwierzak zamknięty w czterech ścianach nawet nie będzie świadom tego, że nauczenie się załatwiania w domu przekreśla jego szanse na potrzebne psom przygody związane z spotykaniem podwórkowych znajomych, obwąchiwaniem trawników i zabawę na świeżym powietrzu.

Brak bodźców szybko odbije się na zdrowiu psychicznym psa. Tak rodzą się różnego typu nerwice, futrzak zaczyna się bać szelestu liści, potem przejeżdżającego samochodu, w końcu zaczyna uciekać na każdy głośniejszy dźwięk w mieszkaniu, gości wita z dziką paniką chowając się za kanapę. Mogą się pojawić stany obsesyjne, psiak bez przerwy szczeka, obgryza meble z nudów lub frustracji, maniakalnie wpatruje się w swoją piłeczkę, bez której nigdzie się nie rusza, choć innym nie pozwala jej dotknąć, robi się zaborczy i próbuje zdominować otoczenie. Rodzi się pytanie: Czy takie zwierzę jest szczęśliwe? Czy naprawdę dbamy o nie, jednocześnie doprowadzając je do szaleństwa?
A co ze zdrowym rozwojem fizycznym? Zwierze z ograniczoną dawką ruchu będzie tyć, będzie to miało katastrofalny wpływ na stan jego stawów, a później kości ogólnie pogarszając stan jego samopoczucia. Dom już nie będzie domem, ale więzieniem.
Wniosek jest dość prosty – musimy racjonalnie korzystać z dobrodziejstw branży zoologicznej, stawiając na pierwszym miejscu potrzeby naszych czworonożnych przyjaciół, dopiero potem swoją wygodę i upodobania.

Jeśli już decydujemy się na używanie tego typu środków, musimy zapewnić futrzakom odpowiednią ilość ruchu i stymulujących bodźców, bo przecież one też muszą się rozwijać! ;) Nie odbierajmy im tej możliwości.

poniedziałek, 1 października 2012

,,Jesteś tym co jesz'' - to nie tyczy się tylko nas!

W ostatnich dniach na rynku pojawiła się nowa karma. Z małej fabryki, ekologicznie pakowana, wyrabiana niemal ręcznie. W niczym nie przypomina dostępnych w sklepach produktów, gdzie każdy krokiet ma idealne wymiary, każdy kawałeczek jest perfekcyjnie zmielony i ma fantazyjny kształt. Ulotki reklamujące karmę również wydrukowane na szarym papierze sprawiają bardzo pozytywne wrażenie w szale mody na produkty eko.
Zaciekawiona odwiedziłam stronę firmy żeby poczytać o składzie karmy i o jej pochodzeniu. Byłam zdumiona, jak malutka placówka, sprzedająca do tej pory tylko on-line, za pomocą przemyślanej strategii wydostała się do szerszej sprzedaży. Poza bogactwem składników, oraz krajowym pochodzeniem, zaskakują kilkoma innowacyjnymi pomysłami na spedycję psiej karmy, które mają sens!



Jednak to dało mi do myślenia na temat tego, czym tak naprawdę kierujemy się wybierając pożywienie dla naszych pupili.
Sama pracując w sklepie zoologicznym, na własnej skórze miałam okazję się przekonać jak robi to zadziwiająca większość właścicieli.

W erze marketingu jesteśmy zasypywani informacjami. Marki prześcigają się w nowościach chcąc pozyskać coraz większe rzesze klientów. Oferują nam piękne opakowania, praktyczne mieszanki, atrakcyjne promocje i kuszące gratisy. Jesteśmy zasypywani sloganami promującymi najlepszą karmę dla Yorków, królików czy fretek; oferuje się nam gotowe produkty dla kociąt, zwierząt sterylizowanych czy seniorów, wraz z zapewnieniem, że nasz czworonożny przyjaciel będzie jadł ze smakiem, a co za tym idzie żył długo i szczęśliwie, i to w dobrym zdrowiu. Poza gotowymi karmami mamy do wyboru tony kolorowych przysmaków we wszystkich możliwych kształtach i w najróżniejszych rozmiarach, oraz przeróżne suplementy o różnym spektrum działania – a tu na zdrowe zęby, a tu na piękną sierść, czy mocne kości. Podświadomie uczestniczymy w tym marketingowym wyścigu, ale jaki to ma wpływ na nasze zwierzęta? Jak wybieramy produkty?



Codziennie jestem świadkiem robienia zakupów przez ludzi i dla ludzi – bo jakżeby inaczej nazwać kupowanie kolorowych ciasteczek, które dla psów nie są niczym innym jak pustymi kaloriami, ale są wybierane bo mają zabawny kształt i barwę. Codziennie widzę ludzi kupujących Whiskasa czy Pedigree, przekonanych, że jest to najlepsza karma dla ich zwierząt, bo przecież ciągle słyszą o tym w telewizji. Spotykam klientów, którzy przychodzą po karmę, tę ze zdjęciem yorka na opakowaniu. Kiedy mówię im, że się skończyła i proponuję inną, równie dobrą lub nawet lepszą, nie są zainteresowani, bo na paczce nie ma tego małego, uroczego pieska, a zamiast niego jest jakiś inny ,,kundel’’.

Inna kwestia to skład karmy. Ilu z nas czyta skład procentowy na opakowaniu, a ilu kieruje się tylko obrazkiem wesołego króliczka na kartoniku, lub całą paletą kolorowych dodatków widocznych przez okienko w paczce. Ilu z nas porównuje ten skład z rzeczywistymi potrzebami naszego zwierzęcia?
Myślę, że w dobie umiejętnej manipulacji klientem poprzez obraz i chwytliwe hasła, kompletnie zapomnieliśmy o tym, że pies to zwierzę mięsożerne, więc powinniśmy szukać karmy z jak największą zawartością mięsa, a nie ryżu, czy innych roślinnych dodatków. To samo się tyczy kotów czy gryzoni. Jak wielu z nas zdaje sobie sprawę, że myszy, szczury czy chomiki potrzebują w swojej diecie białka zwierzęcego, którego nie ma wcale, lub są tylko jego śladowe ilości w zbożowych mieszankach, dostępnych w sklepach? Czy jesteśmy świadomi tego, że źle zbilansowany pokarm może dostarczać zbyt dużo składników energetycznych powodując nerwowość pupila, lub też zbyt mało witamin i składników mineralnych powodujących poważne niedobory?


To nasuwa mi myśl, że posiadanie zwierzęcia wiąże się nie tylko z wiedzą, na temat jego wyglądu, jego zwyczajów, oraz czy potrzebuje klatki, czy musi wychodzić na spacery, ale też podstawowych informacji z zakresu jego potrzeb żywieniowych.
Niestety nie każdy jest chętny żeby się dokształcić. Nie każdy chce poświęcić chwilę, na przeczytanie etykiety, lub wydać te parę złotych więcej na karmę, która ma bogatszy, lepiej zbilansowany skład. I w końcu nie każdy wie, że przy odrobinie wysiłku, możemy własnymi pomysłami, oraz świadomymi decyzjami urozmaicić dietę naszych pupili o naturalne przysmaki, nie zawierające sztucznych barwników i wytworzone z produktów lepiej przyswajalnych dla zwierząt.

Możecie być pewni, że pies nawet bardziej ucieszy się z naturalnych, suszonych pasków wołowiny niż z zielonego herbatnika, a kot zamruczy wdzięczniej za kawałek piersi indyczej niż za ,,czekoladową’’ myszkę.
Myślmy o naszych zwierzętach, chciejmy się dla nich uczyć o tym, co dla nich dobre i kochajmy je jeszcze bardziej wiedząc, że są szczęśliwe zdrowo jedząc.